Hardcore Zen
Brad Warner
Brad Warner był dzieciakiem z WADSWORTH w OHIO, w latach 80-tych aktywnym na scenie HC/PUNK. Grał na basie w ZERO DEFEX, jednej z głośniejszych i bardziej hard-corowych kapel, nagrał pięć płyt z zespołem DIMENTIA 13. Z czasem wylądował w Japonii, gdzie kręci niskobudżetowe filmy o potworach w stylu Goddzili oraz telewizyjne show ULTRAMAN jednocześnie praktykując Zen u swojego mistrza. Teraz ten punkowiec sam jest nauczycielem Zen. Jednak nie skończył z punk-rockiem po tym, gdy “ujrzał światłość”, nic z tych rzeczy. Warner czuje się równie dobrze w głośnym klubie w piwnicy jak i w świątyni Zen na odludzi. Po pracy Brad Warner naucza HARDCOROWEGO ZEN na odosobnieniach medytacyjnych w Tokio i okolicach.
|
To nie są te same bzdury, które widziałeś w tysiącach książek, których nie chciało ci się nawet przeczytać. To jest Zen dla ludzi, którzy mają Zen w dupie. To nie łaskotki.
K W E S T I O N U J
Kwestionuj autorytety, kwestionuj normy społeczne, kwestionuj rzeczywistość, kwestionuj siebie samego.
Kwestionuj swoje wnioski, swoje osądy, swoje odpowiedzi. Jeśli wystarczająco dokładnie zakwestionujesz wszystko, staniesz nagle z prawdą twarzą w twarz i będziesz wiedział. Ostrzeżenie: Nie będzie to jednak to, co sobie wyobrażałeś. Nawet w przybliżeniu.
A BYŁO TO TAK: Wychodziłem właśnie z zalanego kibla w menelskiej knajpie w piwnicy w Ohio, była zima, stada małpoludów w skórzanych kurtkach wrzeszczały, kiedy inny małpolud w pasiakach szarpał druty na imitacji gitary Les Paul podłączonej do rozsypującego się Marshalla. Światła, hałas, dziewczyna przy barze w białej, przepoconej koszulce, przez którą wszystko było widać... Nagle, ni stąd ni zowąd, uderzyła mnie cała bezsensowność, absurdalność, przytłaczająca dziwność tego wszystkiego.
Czym jest to miejsce? Egzystencja - sam fakt, że ja istnieję - co to jest? Kim jestem? Co to jest, to ciało, ten hałas piszczący w uszach, oczy piekące od dymu, rewelacje w żołądku od pomyj smakujących jak szczyny, które sprzedają tu jako piwo?
(...)
WSZYSTKO ZACZĘŁO SIĘ SYPAĆ, kiedy rok później z Zero Defex mieliśmy zagrać koncert w Dover, Ohio, jeszcze bardziej zaburaczałym mieście niż Wadsworth - co wtedy wydawało mi się zupełnie niemożliwe. Podczas kiedy Wadswoth było konserwatywną wysepką zamieszkaną przez biznesmenów pracujących w Akron oraz przez ich rodziny, przysłowiowym “dobrym miejscem do wychowywania dzieci”, Dover było miasteczkiem rodem z Deliverance, wiejską dziurą pełną buraków w brudnych, flanelowych koszulach jeżdżących zabłoconymi pick-up truckami. Mimo to nowofalowa scena zaistniała tam w barze o unikalnej nazwie Spanish Ballroom. Występowała tam kapela Johnny Clampett and the Walkers ze swoimi nowofalowymi przeróbkami hitów lat 50-tych i 60-tych, oni właśnie w ramach supportu zapraszali też inne, bardziej odważne zespoły z Akron i Kent. Komuś udało się przekonać właścicieli baru, że może warto zobaczyć, co to jest ten Hardcore Punk, toteż Zero Defex i Starvation Army1, dwie najbardziej popularne, hardcorowe kapele z Akron (co znaczy, że w udany wieczór udawało nam się zgromadzić tłum dwudziestu ludzi na koncercie) miały zagrać tam w jakiś wolny dzień.
Od chwili, kiedy tam weszliśmy nie mieliśmy wątpliwości, że n i e była to punkowa publiczność. W knajpie było jakieś piętnaście osób, w większości zalegających przy długim, czerwonym barze. Na środku sali stało kilkanaście wolnych stolików. W zasięgu wzroku nie było żadnego Skinheada ani nawet gościa w fryzurze a la Sid Vicious. Żadnych skórzanych kurtek, koszul w paski, wąskich krawatów. Oczywiście na sali byli sami hardcorowcy - hardcorowi Harleyowcy, kierowcy ciężarówek, robotnicy z pełnym zarostem, długimi włosami i brzuchami od piwa. Było też kilka kobiet w tlenionych włosach, postawionych na modłę Farrah Fawcett. Szef knajpy zapewnił nas, że to tylko “stali bywalcy” i że za jakąś godzinę już sobie pójdą, a ich miejsce zajmą nowofalowcy.
Ostrożnie rozłożyliśmy sprzęt na tak zwanej scenie. Nie była to nawet platforma, tylko trochę mniej zagracona część parkietu pomiędzy kolumnami stanowiącymi zarazem całe nagłośnienie klubu. Nie chcieliśmy się nawet próbować przy tych wszystkich ludziach, bo już zaczynali toczyć pianę z pyska na widok naszych postawionych irokezów, łysych pał i nabitych ćwiekami kurtek. Upłynęło parę godzin jednak stali bywalcy nie wyszli. W zasadzie to przyszło ich jeszcze kilku. Nie pojawił się ani jeden nowofalowiec ani punk. O 10:30 właściciel klubu nalegał, żebyśmy lepiej już zaczęli grać.
Z nas wszystkich ja najbardziej wyglądałem jak ci ludzie, ponieważ nigdy nie obcinałem sięgających mi do ramion włosów, jakoś nie zdecydowałem się na jakąś bardziej “punkową” fryzurę ani punkowy zestaw składający się ze skórzanej kurtki i wojskowych butów. Dlatego też zdecydowaliśmy, że jako pierwszy zagra The Eric Nipplehead Project (ENP - Projekt Eryka Sutkogłowego), zespół w którym na boku z gitarzystą i perkusistą Starvation Army pogrywaliśmy sobie instrumentalnie plażowe piosenki. Zagraliśmy osiem kawałków, co zajęło nam jakieś piętnaście minut i wszystko wskazywało na to, że będzie jednak dobrze. W repertuarze mieliśmy piosenkę z serialu o Batmanie oraz Rock and Roll part 2 Garryego Glittera - coś do czego ci goście z Deliverance mogli się jakoś odnieść. Trochę pogwizdali, ale nie zrobili nic, czego nie moglibyśmy spokojnie olać. Odniosłem wrażenie, że niektórzy z nich omal nas nie polubili.
Na tym jednak koniec. ENP była całą normalnością, jaką kolektywnie byliśmy w stanie z siebie wykrzesać. Następny w kolejce był Zero Defex. Odłożyłem gitarę, na której grałem w ENP i wziąłem basa, jednak kiedy skinheadzi Tommy Strange i Jimmi Imij weszli na scenę było jasne, że będą kłopoty. Z powodzeniem udało nam się zagrać nasz pierwszy kawałek, Drop the A-Bomb on Me (Zrzuć na mnie bombę atomową) - jednak tylko dlatego, że w przeciągu osiemnastu sekund trwania tej piosenki żaden z zamroczonych alkoholem bywalców nie zdążył zareagować. Kiedy zaczęliśmy grać Die Before More of This (Zdychaj zanim przyjdzie więcej) facet w rudej brodzie jak u gości z ZZ-Top wyciągnął z dżinsowej kurtki nieprzyjemnie wyglądający, wielki nóż myśliwski i odciął kabel od mikrofonu Jimmiego Imija.
Nie zdążyliśmy docenić ironii polegającej na tym, że sprzęt nagłośnieniowy nie był nasz, lecz właściciela baru, ponieważ rozpętała się bijatyka. Poleciały krzesła i butelki roztrzaskując się o ściany i stoły. W obawie o życie zadekowałem się w damskim kiblu zamykając za sobą drzwi. Ktoś wybiegł na dwór, zawołał gliny i sytuacja się uspokoiła. Otrzymaliśmy nawet eskortę policyjną do granic miasta - to był chyba jedyny raz w historii hard-cora, kiedy policja ochraniała punkowców. Mickey, nasz perkusista, wrócił do domu ze złamaną nogą, na szczęście inne obrażenia były dosyć łagodne. Najwyraźniej ten bar słynął z takich zachowań. Z czasem dowiedziałem się, że parę miesięcy wcześniej w podobnych okolicznościach te same buraki połamały tam mojemu koledze Johnnemu Phlegmie basa Greenburst Burns. Do dziś nie wiem, dlaczego przyjęliśmy to zaproszenie. Najwyraźniej nie przeprowadziliśmy stosownego rozpoznania.
Po tym incydencie co prawda nie odszedłem z kapeli, jednak w dużym stopniu przeszła mi ochota na dalsze tworzenie ruchu. Oczywiście w dalszym ciągu chciałem potrząsnąć zadufaną w sobie muzyką popularną - nie chciałem jednak przy okazji stracić życia. Latem 1984 roku Zero Defex rozpadł się. W tym czasie punk zaczynał już być przesadny i konserwatywny. Zniknął duch obecny w ruchu jeszcze dwa lata wcześniej. Na początku punkowcy ubierali się tak, jak się ubierali po to, żeby zamanifestować swoją odmienność. Jednak w 1984 roku papy, rurki, blachy i łyse pały stały się obowiązującym uniformem. Kiedy wychodziłem na ulicę w długich włosach i wybielanej koszulce goście w irokezach darli się do mnie, żebym ściął włosy - zupełnie jak te buraki jeżdżące pick up truckami. Jaka była między nimi różnica? Dla mnie żadna.
Punkowcy wcale nie byli nonkonformistami - mieli po prostu inne standardy, do których chcieli, żeby ludzie się dostosowali.
NA POCZĄTKU punk miał wiele wspólnego z Zen. Nie był jedynie fetyszem dla ogolonych głów i ich czarnych ubrań. Ważnym aspektem Buddyzmu jest postawa wolna od ślepego podporządkowywania się normom społecznym. Rzeczą, która naprawdę urzekła mnie w moim obecnym mistrzu Zen, gościu o imieniu Gudo Nishijima, był sposób, w jaki wypowiadał się o nowych modach ubierania w Japonii. Fantazyjnie utlenione włosy, dziwny makijaż, zagraniczne ciuchy, te dzieciaki przypominały mi moich przyjaciół sprzed piętnastu lat. Nie była to tylko imitacja punkowego image (chociaż wiele rzeczy się pokrywało), to był całkowicie świeży, japoński styl. Wydawało mi się, że Nishijima, buddyjski mnich grubo po siedemdziesiątce, będzie wobec nich co najmniej krytyczny. Ale byłem w błędzie. Powiedział, że owe trendy reprezentują bardziej realistyczny styl, który pojawił się na całym świecie. “Ubierają się tak jak chcą,” powiedział “a nie tak, jak każe im społeczeństwo. A to jest bardzo ważne.”
Kwestionuj autorytety. Kwestionuj normy społeczne. Kwestionuj rzeczywistość.
Tu jednak musisz być konsekwentny: Kwestionuj punkowe autorytety. Kwestionuj punkowe normy społeczne. Kwestionuj swoje własne zasady i wartości. Kwestionuj wspólnotę Zen. Kwestionuj autorytety Zen. Kwestionuj swoje i innych poglądy na temat rzeczywistości.
Nie ważne jest, jakiemu autorytetowi się podporządkowujesz - swojemu nauczycielowi, rządowi czy nawet Jezusowi Chrystusowi lub samemu Buddzie Siakjamuniemu - autorytet nie ma racji. Nie ma racji, ponieważ sama k o n c e p c j a autorytetu jest błędna. Powoływanie się na autorytety jest niczym innym jak tchórzliwą ucieczką przed wzięciem odpowiedzialności za siebie samego. Im więcej władzy przekażesz w ręce jakiegoś autorytetu, tym gorzej możesz się zachowywać w jego imieniu. Dlatego właśnie ludzie obierający sobie Boga za ostateczny autorytet są w stanie zrobić najgorsze rzeczy, jakie widziała ludzkość. Zen odrzuca wszystko, co nawet dalece przypominałoby takiego Boga.
Jeśli zamierzasz odrzucić autorytety, to jeśli chcesz zrobić to szczerze, to musisz zrobić to do samego końca. Odrzucenie autorytetów to coś więcej niż walka z władzą i wielkim biznesem. Musisz odrzucić k o r z e n i e władzy. Nie pomoże ci w tym żadna przemoc - nigdy w życiu - ponieważ twoim ostatecznym autorytetem jest twoja własna wiara w koncepcję autorytetu. Zbuntuj się przeciwko t e m u. Tylko, że wzięcie na siebie odpowiedzialności za swoje własne życie i działania wymaga sporej odwagi.
Ludzie zarzucają mi, że porównuję tak szacowną tradycję, jaką jest Buddyzm Zen z brudnym i agresywnym punk rockiem. Buddyzm Zen jest wiekowy i czcigodny. Punk to jedna wielka bzdura. Jednak punk jest ruchem społecznym, który mógł się wydarzyć dzięki rosnącemu zrozumieniu natury rzeczywistości, które narodziło się w dwudziestym wieku wraz z tak zwanym
postmodernistycznym światopoglądem. Punkowcy zrozumieli, że wszystkie instytucje społeczne i ogólnie przyjęte normy zachowania i ubioru były jedynie iluzją. To jest pierwszy krok ku prawdziwemu zrozumieniu. Szkoda tylko, że tak niewielu punkowców poszło dalej tym tropem: że należy zakwestionować w s z y s t k i e nasze wartości. Subkultury zwykle odrzucają przyjęte normy społeczne. Niestety prawie zawsze kończą z nowym zestawem zasad, którym zastępują zakwestionowane zasady.
Pomimo wielkiej gadki o anarchii i “braku zasad” punkowcy bardzo szybko wykształcili swój własny zestaw zasad. Anarchia stała się tylko symbolem, fajnie wyglądającą literką A w kółeczku. Też mi coś. Prawdziwa anarchia musi pochodzić z wewnątrz. Prawdziwa anarchia nie jest moralna lub niemoralna; jest i n t e n s y w n i e moralna. Pseudoanarchiści sprejują A w kółeczku po rządowych budynkach, żeby pokazać, że “walka trwa.” P r a w d z i w y anarchista rozumie, że ważne jest to, co on w danej chwili robi i że żyje w zgodzie z sobą samym. Malowanie po murach niczego nie zmieni poza tym, że pracujący tam stary cieć będzie miał trochę dodatkowej pracy. Nikt nawet nie zobaczy tego A w kółeczku i nie postanowi dzięki temu zaznajomić się głębiej z anarchistyczną filozofią.
Kwestionowanie ogólnie przyjętych wartości jest wspaniałą sprawą. To jednak nic w porównaniu z kwestionowaniem swoich własnych wartości. Kwestionowanie swoich wartości równoznaczne jest z zakwestionowaniem samego siebie, z analizą tego komu i w co wierzysz, tego kim jesteś.
Kim jesteś?
I tutaj pojawia się buddyzm. Ale o tym po przerwie na reklamę.
(...)
Ostatnia sekcja (Sutry Serca) różni się od całej reszty i wygląda tak, jakby ta ostatnia linijka w sam raz nadawała się do powtarzania w kółko Gate, gate, paragate, parasamgate. Bodhi! Svaha! (na marginesie Gate wymawiamy ga-tej). Generalnie znaczy to “Przeszedłem, przeszedłem, przeszedłem na drugi brzeg. Zajebiście!” W zasadzie nie chodzi o to, żeby to powtarzać. Jest to tylko wyraz radości powstałej w wyniku urzeczywistnienia natury umysłu.
Kiedyś ktoś zapytał Kobuna Chino, który był innym uczniem nauczyciela Nishijimy, co znaczy ta linijka. Kobun odpowiedział “Nie wiem, to coś po indyjsku.”
Spora część buddyzmu opakowana jest w indyjską tradycję. Ale to nie opakowanie jest ważne. Woody Allen często wzdycha “O Jezu!” w swoich filmach, nie znaczy to jednak, że jest on chrześcijaninem. Mantra na końcu tekstu sutry jest po prostu motywem popularnym w czasie i kulturze, w których został on napisany.
“Drugi brzeg” to oświecenie, jednak oświecenie jest też tym brzegiem, na którym właśnie siedzimy.
Czy cię to nie wkurza? Nie? Przeczytaj jeszcze raz aż zacznie... Jeśli buddyzm Zen jest wyłącznie zrozumieniem, że to czym teraz jesteśmy jest super i cool, to po co wkładamy tyle energii w praktykę zazen, czytanie książek, słuchanie wykładów? To ważne pytanie.
Było to też palące pytanie, które zadał sobie Dogen - założyciel japońskiej szkoły Zen Soto i jeden z fajniejszych gości w historii Zen - kiedy postanowił na poważnie zająć się buddyzmem: skoro jesteśmy doskonali, tacy jakimi jesteśmy, to po co nam w ogóle buddyzm i praktyka Zen? Nikt nie mógł odpowiedzieć mu na to pytanie, więc sam musiał znaleźć na nie odpowiedź. W pewnym sensie wszystkie tomy jego Shobogenzo były próbą odpowiedzi na to pozornie proste pytanie. To jego odpowiedź. Jaka jest Twoja?
Niektórzy ludzie myślą, że duchowe życie to jakaś podróż. Ale nie o to chodzi w buddyzmie. Możemy używać słowa d r o g a, ale nie próbujemy wcale nigdzie dojść. Próbujemy w pełni doświadczyć cudowności i doskonałości istnienia tu i teraz. Inne ścieżki mogą obiecywać Ci różne magiczne miejsca - możliwe, że rzeczywiście mogą Cię tam zaprowadzić. Kiedy jednak tam dotrzesz, będziesz równie pomieszany jak teraz.
BUDDYZM NIE DA CI ODPOWIEDZI. Buddyzm może ci co najwyżej pomóc w znalezieniu właściwego p y t a n i a, ale odpowiedź już musisz znaleźć sam. Sorry. Niczyja odpowiedź i tak by cię nie usatysfakcjonowała - i wcale nie powinna. Cała magia polega na tym, że kiedy znajdziesz już swoją odpowiedź odkryjesz, że nie jesteś sam. Nieważne jak unikalna będzie twoja własna odpowiedź - ta, którą odnajdziesz po wielokrotnym kwestionowaniu, kwestionowaniu i jeszcze raz kwestionowaniu - będzie całkowicie współgrać z odpowiedzią, którą Gautama Budda odnalazł setki lat temu, nad którą debatował Nagardżuna, którą Bodhidharma sprowadził do Chin, o której Dogen rozpisywał się w Japonii.
I t a odpowiedź spadnie na ciebie jak grom z jasnego nieba i trzęsienie ziemi pod stopami jednocześnie. Albo jakby zupełnie nic się nie stało.
Przypisy:
1 Starvation Army - Armia Wygłodzenia, przeróbka, Salvation Army - Armia Zbawienia - przyp. tłum.
Źródło: "Hardcore Zen: Punk Rock, Monster Movies, & the Truth about Reality", Brad Warner. |